Historia parasola na 4 kołach.

14 sierpnia, 2021

Czy lubicie Zmiany? Innowacje? Niespodzianki?
Część zapewne odpowie, że tak, część będzie miała odmienne zdanie, a jeszcze inni odpowiedzą: to zależy.

Bez względu na omawiane deklaracje, w praktyce zdecydowana większość z nas nie lubi zmian. Co więcej, nawet nie lubimy myśleć o zmianie czegoś co jest dla nas przykre. Nie bez przyczyny powstało powiedzenie: Lepszy znany wróg, niż nieznany przyjaciel. To bardzo powszechne podejście nie dotyczy jedynie relacji międzyludzkich, ale np. poglądów, czy spojrzenia na konkretną sytuację.

Jednym słowem, wielu z nas podąża przez życie utartymi sprawdzonymi ścieżkami i nawet nie chce przyjąć do wiadomości, że do konkretnego celu mogą prowadzić znacznie prostsze i lepsze drogi.

A przecież zmiana perspektywy może otworzyć możliwości, jakich dotychczas nie dostrzegaliśmy.

Poddajemy wam pod rozwagę takie podejście, na podstawie narodzin jednej z największych legend motoryzacji,  której historia mogła zacząć się w następujący sposób:   

 

Brak opisu.

 

Mglisty jesienny poranek gdzieś pod Paryżem. Przy drodze w pobliżu zaoranego pola stoi kilka pojazdów. Wyglądają dziwacznie, swoim garbatym i mało foremnym kształtem przypominają larwy na kołach.  Kiedy jednak przyjrzeć się im bliżej, trudno powiedzieć, że są groźne. Stoją rozkraczone na cieniutkich oponkach i łypią radośnie na świat tylko jednym reflektorem. Są tak brzydkie, że aż piękne.   

Dookoła nich kręci się grupka ludzi, obchodzą małe samochodziki, podnoszą maskę, zaglądają do silnika, wkładają coś do bagażnika. Ktoś kopie w oponę jednego z aut i śmieje się, że ten samochód wygląda jak brzydkie kaczątko.

Uwagę zwracał fakt, że pomimo zimna wszyscy byli ubrani jedynie w stroje robocze.

W oddali słychać narastający warkot silnika. Mały furgon z hałasem podjeżdża do grupki osób. Przywiózł kosze jajek. Kierowca furgonu z zaciekawieniem przygląda się stojącym przy drodze samochodom. Nigdy nic podobnego nie widział.

Z zainteresowaniem obserwuje, jak kosze z jajkami (każdy zawiera po 60 sztuk), są wkładane na tylne siedzenia  „dziwolągów”.

Do każdego z samochodów wsiadają po 4 osoby. Ktoś robi złośliwą uwagę pod adresem pasażerów na tylnym siedzeniu i stojący nieopodal wybuchają głośnym śmiechem. Nagle do każdego z samochodów podchodzą mężczyźni trzymając w rękach pręty w kształcie niesymetrycznej litery „Z”.
Umieszczają jeden koniec pręta tuż pod przednią maską samochodów i zaczynają energicznie obracać prętami. Korby, bo tak fachowo nazywają się te pręty uruchamiają silniki w małych samochodach. W jednej chwili wszystko skrywa się pod zasłoną dymu z rur wydechowych i głośnego klekotu silników.

Po chwili pierwsze auto skręca z drogi wprost na zaorane pole i powoli zaczyna pokonywać pierwsze bruzdy. Pozostałe auta robią dokładnie to samo i po chwili po polu jeździ kilka samochodzików dymiąc i hałasując.

Pasażerowie w środku samochodzików absolutnie nie zwracają uwagi na hałas i dym. Modląc się do wszystkich istniejących bogów niemal szybują wewnątrz samochodów targani nierównościami. Na szczęście autka mają płócienne dachy więc nie trzeba się bać o uraz głowy. Z pewnością należy się bać o jajka w koszykach.

Zaczyna padać deszcz co czyni przejażdżkę jeszcze bardziej interesującą. Samochody nie są wyposażone w elektryczne wycieraczki szyb, tylko specjalne pokrętła. Za pośrednictwem pokręteł kierowca ręczne porusza wycieraczką po swojej stronie. Niestety, takiego luksusu nie przywidziano dla pasażera obok kierowcy.

W końcu samochodziki wypełzają na równa drogę i stają w szeregu. Pasażerowie są bladzi, ale uśmiechnięci, samochody przetrwały i co ważne jedynie kilka jajek uległo rozbiciu. Test wypadł pomyślnie. Oto jak zapewne wyglądał początek legendy motoryzacji. Samochodu, który zagościł w milionach serc na całym świecie przez ponad 50 lat – Citroena 2CV.

Na czym polegał fenomen tego samochodu – bo przecież nie na tym, że można w nim przewieźć kopę jaj?

W latach 30 XX wieku, bo wtedy ma początek prezentowana historia, producenci europejscy produkowali na ogół duże i drogie samochody. Mogli sobie na nie pozwolić jedynie nieliczni zamożni klienci. Owszem, na rynku zaczęły pojawiać się mniejsze modele, ale nadal były stosunkowo drogie. Dużo mówiło się wtedy o konstrukcji Ferdynanda Porsche nazwanej Samochodem Ludowym, a  prościej Volkswagen. W tamtym momencie samochód nie był dostępny szerokiemu gronu odbiorców.

Ówczesny dyrektor generalny Citroena – Pierre Boulanger, doskonale wiedział, że rozwój technologiczny, migracje ludności stanowią idealne warunki do rozwoju motoryzacji. Wiedział też, że tradycyjna grupa docelowa ludzi o wysokich dochodach nie jest w stanie zapewnić dużego popytu na samochody.

Rozwiązaniem był masowy produkt, samochód, który był tani w produkcji i tym samym dostępny szerokim grupom odbiorców. Boulanger zdawał sobie sprawę, że jeśli samochód ma być tani, musi być w stosunkowo prosty w konstrukcji. Jednocześnie musi być trwały i praktyczny. To nie miał być pożeracz serc, ale osiołek, który przewiezie 4 osobową średniozamożną rodzinę. W Europie to podejście stanowiło absolutne novum. Tym bardziej, że sformułowanie zadań przed konstruktorami samochodu, jak na tamte czasy było bardzo innowacyjne.

Projekt został określony jako „cztery koła pod parasolem”. Doprecyzowanie briefu dla inżynierów wyglądało następująco. Chcę aby w aucie mogły wygodnie pomieścić się cztery osoby z koszykiem zawierającym 60 jaj. Chcę również, aby podczas jazdy z prędkością 50 km/h nie zrobiła się jajecznica”.

Niekonwencjonalne?

W pewnym sensie tak, ale takie postawienie sprawy wynikało z tego, że Pierre Boulanger umiał zrozumieć potrzeby masowego odbiorcy. Dzięki temu, umiał postawić sobie właściwe pytanie: Czego tak w rzeczywistości ludzie oczekują od samochodu?

Odpowiedzi okazały się bardzo proste: większość ludzi, nie było stać na lśniące i komfortowe limuzyny, ale większość ludzi po prostu miała potrzebę przemieszczania się z miejsca na miejsce.

Piękne detale, chromy, silniki o ogromnej mocy nie były ważne. Ważne było by przewieźć ludzi z punktu A do punktu B. A do tego musiało być takie, na które będą mogli sobie pozwolić. To było narzędzie dzięki, któremu mogliby poczuć się szczęśliwsi.

To właśnie dlatego wszystko w tym samochodzie było inne od ówczesnych konstrukcji europejskich. Siedzenia wykonane z płacht brezentu rozpiętych na metalowych stelażach, ręcznie regulowane wycieraczki przedniej szyby nie wspominając o tylko jednym reflektorze montowanym z przodu pojazdu. Na koniec szkaradny kształt, który jednocześnie zachwycał brzydotą.

Z drugiej strony auto wyróżniało się na tle swoich konkurentów faktem, że nadwozie wykonano z aluminium zaś zawieszenie nie miało sobie równych w aspekcie resorowania.

Innowacyjne podejście do formuły samochodu otworzyło przed firmą Citroen niszę: masowy rynek samochodowy.

Jasna wizja produktu i potrzeb grupy docelowej spowodowały, że Citroen z modelem 2CV miał szansę stać się w Europie tym czym w Ameryce okazał się Ford T – otworzyć szeroko drzwi do samochodu grupie, która dotąd nawet nie śniła, że może mieć własny pojazd.

Historia modelu 2CV zatrzymała się na skutek wybuchu II Wojny światowej.
Po jej zakończeniu powrócono do dawnego projekt. Auto po modyfikacjach (między innymi teraz  miało 2 reflektory z przodu, seryjnie montowany rozrusznik, zmienioną maskę, elektrycznie regulowane wycieraczki czy chłodzony powietrzem silnik o mocy 9 KM!!!) zostało zaprezentowane na salonie paryskim w 1948 i od razu uzyskało ogromny rozgłos zdobywając tytuł… najbrzydszego samochodu świata.

Brak opisu.

Nie przeszkodziło to osiągnąć modelowi 2CV zadania stawianego przed nim przez innowacyjnych wizjonerów; obok VW „Garbusa”, Mini Morris’a czy Fiata 500, Citroen 2CV zmotoryzował powojenną Europę, zaś jego ponadczasowy kształt, nie tylko nie został uznany za brzydki, ale za odzwierciedlenie piękna.

Co ważne, Citroen nie ustawał poszukiwaniu nowych segmentów i nowych perspektyw. Dało to początek jednemu z najpiękniejszych samochodów w historii motoryzacji, który został określony mianem Bogini, ale to już zupełnie inna opowieść.

Jak wynika z tej historii, to co może otworzyć przed nami nowe możliwości i horyzonty to odwaga i próba spojrzenia na nas samych i otoczenie z innej perspektywy.

Kto wie, może właśnie dzięki temu odkryjemy w nas samych potencjały, o których nawet nie śniliśmy?

Może uda nam się znaleźć lepszą drogę do bezpieczeństwa, stabilizacji, uśmiechu, czyli jednym słowem do bycia szczęśliwszym.

Warto zaryzykować. No bo kiedy, jak nie teraz?! 

Tekst :
Krzysztof Jankowski
Partner Redaktor w Ludzie z Charakterem